
– Nigdy się nie zastanawiałem, dlaczego ruszyłem na pomoc – mówi Tomasz Chojnacki, jeden z wolontariuszy, którzy w 2024 roku pomagali powodzianom na Dolnym Śląsku. Jak dodaje, spontaniczne pospolite ruszenie „podnosiło na duchu i dawało nadzieję” mieszkańcom zalanych miejscowości.
Chojnacki usłyszał o zagrożeniu, gdy przebywał w rodzinnym Ciechocinku. Dopiero dramatyczne wiadomości od bliskich z ziemi kłodzkiej uświadomiły mu skalę nadchodzącego kataklizmu.
– To była huśtawka: nadzieja, strach, ulga, znów strach. Nigdy tego nie zapomnę – wspomina w rozmowie z Polską Agencją Prasową.
Jeszcze we wtorek po pierwszych sygnałach o powodzi spakował samochód. Do bagażnika trafiły środki czystości, jedzenie i chemia. Potem także agregaty, osuszacze i łopaty. Żona organizowała zbiórki w Ciechocinku, on rozwoził pomoc w miejsca najbardziej dotknięte żywiołem.
Popyt na agregaty był tak duży, że sklepy nie nadążały z dostawami. – Umówiłem się z jednym marketem, że kiedy tylko dostaną nową partię, dadzą mi znać. I słowa dotrzymali – mówi.
Podróż przez zniszczone wsie była traumatyczna. Jedni ludzie siedzieli w ciszy przed zalanymi domami, inni od razu zaczynali sprzątać i odbudowywać. Tomasz zapamiętał starszego kawalera ze Stójkowa, który mimo że stracił dom, najbardziej martwił się o… swoje krowy. – „Czym ja je teraz na zimę nakarmię?” – żalił się mężczyzna.
Byli też tacy, którzy codziennie wracali pod swoje zniszczone domy, opowiadając przechodniom, jak wiele pieniędzy i pracy włożyli w ich remont. – To było bolesne, ale i przejmujące – dom w parę chwil stał się ruiną – relacjonuje wolontariusz.
Do powodziowych miejscowości przyjeżdżali ludzie z całej Polski. Strażacy z Radochowa, choć ich remiza ucierpiała, pomagali sąsiadom. W Lądku-Zdroju prywatne osoby zorganizowały prowizoryczne centrum dystrybucji pomocy. – Bywało chaotycznie, jednego dnia każdy miał po dziesięć łopat, a nadal brakowało podstawowych rzeczy. Ale energia ludzi była ogromna i to podnosiło na duchu mieszkańców – mówi Tomasz.
„Pomoc była tak duża, że aż przytłaczała” – przyznawali niektórzy powodzianie.
Niektóre wsie, jak Gierałtów czy Bielnice, zostały całkowicie odcięte od świata. – Drogi były zniszczone, ale momentalnie pojawili się ludzie z terenówkami i quadami, którzy przez las czy nawet przez Czechy dowozili tam pomoc – wspomina Chojnacki.
W Stójkowie część domów osunęła się do rzeki, a władze sugerowały, że część wsi będzie musiała zostać wyludniona. Jednak część mieszkańców została. – Starsza pani powiedziała mi: „przeżyłam dwie powodzie, przeżyję i trzecią” – opowiada wolontariusz.
Minął rok od tragicznych wydarzeń. Tomasz utrzymuje kontakt z niektórymi rodzinami. Część nie wróciła do domów, inni uporali się ze zniszczeniami i odbudowali swoje życie. – Czasem mam wrażenie, że pamiętam bardziej SMS-y z tamtych dni niż własne emocje. Ale wiem jedno – bez tej fali spontanicznej pomocy byłoby im o wiele trudniej – podsumowuje cicho.
Zapytany, dlaczego ruszył w drogę, odpowiada krótko: – Nie wiem. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie